Zamknij

Wójcika ?Świat bez końca"

10:51, 13.10.2016
Skomentuj

Idąc za głosami czytelników zaprosimy wybrane osoby na spotkania, podczas których opowiedzą o swojej wyjątkowej pasji. W tej serii jako pierwszego prezentujemy Pana Sebastiana Wójcika podróżnika, pochodzącego z Ulanowa, który prowadzi bloga nt. swoich podróży.

Pragniemy naszym czytelnikom przedstawiać niebanalnych i ciekawych ludzi z naszego powiatu, ludzi którzy decydują się na więcej niż tradycyjne życie, którzy dokonali czegoś ciekawego, ludzi których pasja kształtuje życie, o których z dumą możemy powiedzieć -„ On (Ona) jest od nas”… Rozpoczynamy w naszym portalu cykl artykułów „Ludzie od nas…”. Jednocześnie zachęcamy czytelników, by zgłaszali ludzi z naszego powiatu o których warto napisać.

W tej serii jako pierwszego pragniemy przedstawić Pana Sebastiana Wójcika podróżnika, pochodzącego z Ulanowa, który prowadzi bloga „Świat bez końca”

Jak to się zaczęło, dlaczego nie postępuje Pan jak zapewne większość znajomych, czyli praca, zorganizowane wakacje w modnym kurorcie, czas spędzany w towarzystwie, tylko rusza Pan w nieznane?

- Wystarczy spytać dowolnej starszej pani, ona odpowie. Każdy szanujący się Polak z klasy średniej wie, że autostopowicze to biedacy. Dlatego też pewnego razu, kiedy jadłem ostatniego zgniłego ziemniaka popijanego łzami, pomyślałem: kurczę, zobaczyłbym kawałek świata, gdzie ziemniaki są całe i niezgnite. Nie miałem oczywiście ani grosza, więc wybrałem autostop. Dalej już jakoś poszło. Modny kurort? Dobre sobie, mieszkałem przecież w pudełku po butach na szczycie śmietniska, z którego spadałem co rano gdy szedłem do pracy do młyna, gdzie płacono mi 6 złotych za całe życie. Próbowałem zarobić tam na pudełko o większym metrażu, niestety bez powodzenia. Wybrałem większe pudełka innych ludzi – samochody – co było darmowe i logiczne.

No dobra, trochę bardziej poważnie, ale tylko trochę. To nie jest tak, że nie spędzam czasu w towarzystwie, albo nie lubię odrobiny luksusu. Tylko że niekoniecznie potrzebuję innych ludzi do szczęścia. Chwilowo aklimatyzuję się w nowym mieście, gdzie nie mam znajomych, a i praca dopiero się rozkręca, ale nie nudzę się. Zawsze jest masa książek, filmów, darmowych muzeów i innych rzeczy. Lubię się edukować.

A prapoczątek do którego jestem w stanie sięgnąć pamięcią wyglądał tak:

Miałem 14 albo 15 lat. Pewnego dnia dwóch kolegów wpadło na absolutnie beznadziejny pomysł pójścia razem na grzyby. A jako, że byłem równie beznadziejny jak oni, to się na ten pomysł zgodziłem. Oni wzięli reklamówki, ja wziąłem nożyk i nie omieszkałem ciągle mówić o tym, jak ten pomysł mi się nie podoba, rzucając okazjonalnie nożem w drzewa. Wbijał się pięknie. Jakie miasto, takie ninje. Rozpadało się. Oni poszli w stronę, która mi się wydawała głupia (bo była), ja poszedłem w przeciwną, która okazała się jeszcze głupsza, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Teoretycznie powinienem wrócić do Rudnika w nie więcej niż 15 minut.

Szedłem znacznie więcej niż 15 minut, i oczywiście żadne nowe drzewo nic mi nie mówiło. Po drodze spotkałem za to dużo grzybów, które wcześniej nijak nie chciały się pokazywać. Dwie godziny później doszedłem do jakiejś przecinki w lesie, w której było kilka drewnianych chatek, a nieznany dziadek zajadle kopał w ogródku motyką. • Przepraszam pana, dokąd doszedłem tym lasem?(dziadek oparł się o motykę jakby miał mi obwieścić zaraz, że na Marsa) – Doszedżłeś pon do Nowosielca! Nie wiedziałem, gdzie jest Nowosielec. – A którędy do Rudnika? – Tutaj przez lasek kilometr i będzie ulica na Rudnik. Aha. Więc ten Nowosielec to widocznie zaraz obok Rudnika, tylko że jakoś nigdy wcześniej dziwnym trafem nigdy o nim nie słyszałem. Doszedłem do drogi, przy której stała brama cmentarna („Porzućcie nadzieję, wy…”) i spytałem wychodzącej pary, czy to tędy na Rudnik. On: Tak, tutaj prościutko. Ona: Ej, może mu powiedzieć jak daleko, żeby wiedział na co się pisze. On: A tak z 10 km. Ja: Aha.

Cóż poradzić, pięty zdarte już do krwi od glanów (metalowcy na spacerze), ale lepszego pomysłu nie miałem, więc szedłem. Minął mnie inny dziadek na rowerze. Potem zobaczyłem jego rower przy drodze, a jego nie było. Gdy doszedłem, akurat wychynął zza krzaka, gdzie schował się za potrzebą.

– To dokąd tak idziesz? – Do Rudnika. – A to kawał drogi! Wskakuj na bagażnik, to cię podwiozę!

Niestety, to prawda. Dotarliśmy do Rudnika godzinę później, po drodze zgubiłem jedną soczewkę (chciałem zebrać włosy z twarzy – wiatr rozwiewał mi z tej prędkości fryzurę), a pan dziadek prawie wyzionął ducha na ostatniej górce, a ja jakoś nie wpadłem na to, żeby zejść z bagażnika by dać mu odsapnąć. Po drodze opowiadał mi, jak to uciekł z domu przed żoną, żeby właśnie w Nowosielcu napić się piwka z kolegami i o tym, jak budował blok, w którym wówczas mieszkałem.

Nie byłem z siebie dumny. Jeżdżenie na poważnie zaczęło się dużo później, pod koniec studiów. Zaczęłoby się wcześniej, no ale było coś co mnie blokowało. W każdym razie najpierw pojechałem z koleżanką Zosią do Pragi, potem już sam do Amsterdamu, Budapesztu, coraz dalej, coraz dalej.

Jak wybiera Pan miejsca do kolejnych wypraw?

Mam taką dużą mapę świata na ścianie. Zakładam opaskę na oczy, kręcę się trzykrotnie i rzucam gumą do żucia. Gdzie się przyklei, tam jadę. No dobra, wcale tak nie jest. W każdym kraju jest coś interesującego, więc wychodzę z założenia, że każdy warto zobaczyć. Tak więc na początku wybierałem te kraje, które były relatywnie blisko. Jak skończyły się te bliskie, musiałem spróbować dalej. Powoli kończą mi się kraje, które znajdują się w zasięgu autostopu nieekstremalnego – nie widziałem jeszcze 10 krajów Europy, w tym Islandii, San Marino, Mołdawii. Wiem, że tam dotrę, ale organizowanie oddzielnej wycieczki do San Marino trochę mija się z celem. Muszę więc sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Z reguły wybieram miejsca ważne duchowo, artystycznie i historycznie. Są miasta, które łączą wszystkie trzy, i są pojedyncze miejsca, w których znajduje się tylko jedno z nich, np. Termopile. Nie interesują mnie natomiast wcale miejsca imprezowe. Wolę posiedzieć ze znajomymi przy butelce wina w doborowym towarzystwie, albo przy ognisku, w każdym razie nie w huku i dymie. Kocia, kameralna natura.

Proszę opisać najniebezpieczniejszą sytuację która się Panu przydarzyła?

Haha, zawsze mnie bawi to pytanie. Gdy nie-podróżnik poznaje podróżnika, to często jednym z pierwszych pytań jest: "a przydarzyło ci się coś złego?". Nikt nigdy nie spytał sam z siebie, czy przydarzyło się coś fajnego. No ale proszę.

A było to tak. Pewnego wieczoru doszedłem do wniosku, że północ to najwyższy czas na opuszczenie przytulnego McDonalda i rozbicie namiotu. Byłem o to spokojny, bo zaraz obok (500 m) był kawałek zielonego terenu. Okazał się on być kompletnie zaśmiecony, co dla mnie jest dobrym znakiem – widocznie teren jest niczyj i nikt o niego nie dba. Były ślady ognisk, więc pewnie lokalna młodzież przychodziła tam czasem przypalić kiełbaskę. Ale tego wieczoru nikogo nie widziałem. Naokoło było też dużo… Nie byłem pewien, dopóki nie podniosłem. Hmmm. To było to, co koń robi, jak już się naje. Ale było wyschnięte, więc namiotu nie ubrudzę. Gdy już rozbiłem namiot i włączyłem muzykę na laptopie, psy obok zaczęły głośno szczekać. Co prawda widziałem obok jakieś białe płachty, ale pomyślałem sobie, że ktoś tam uprawia pomidory czy inną zieleninę. Ciężko było zresztą przewidzieć to, co tam było. Nieopodal zobaczyłem białą plamę koszuli, dwie osoby. Skoro mnie obserwują, to pewnie też przyjdą. Trudno, widocznie teren jednak jest czyjś i trzeba będzie się tłumaczyć. Może się dogadamy, może nie i mnie przegonią, trudno. Najlepsze co mogłem zrobić, to wyjść im naprzeciw. Spuścili psy. Nie rzuciły się na mnie od razu, ale były blisko. I były wyraźnie niezadowolone. Zrobiłem parę kroków w stronę zbliżających się postaci, mówiąc po angielsku, że przepraszam, że nie wiedziałem że to prywatny teren i w ogóle. Parę kroków później zobaczyłem, że idą do mnie z drewnianymi pałami większymi niż oni sami. Ups… Powtarzałem w kółko to samo myśląc, że wzięli mnie za koniokrada, a ich ktoś wynajął do ochrony koni, których rżenie gdzieś usłyszałem. Ja do nich po angielsku, oni do mnie po portugalsku. Chyba kazali mi kłaść się na ziemię („terra?”). Gdy tego nie zrobiłem, oberwałem drewnianą pałą w rękę. Uklęknąłem. Ok, rozumiem, co chcecie mi przekazać. Popatrzyli na namiot tak, jakby dopiero go zobaczyli. W kilka sekund zleciało się 5-6 osób więcej, w tym dwie kobiety. Chyba cyganie? Tobacco! Tobacco! Prędko rozdałem te kilka papierosów które miałem, jednego zostawiając w ustach. Na widok komputera podniecili się jak dziecko pod choinką. Zły znak. Na migi spytali, czy chcę tam spać i że jeśli tak, to ok. Na pytanie, czy ktoś mówi po angielsku, pokazali mi na migi, że są nieczytaci i niepismaci. Gdy dopalałem ostatniego papierosa, zostało już tylko trzech, w tym dwóch z pałami. Nic nie mówili, tylko patrzyli, jak dopalam papierosa. Próbowałem zażartować: Ha ha! You scared me! Ha ha!

Nikt się nie śmiał. Stali jak przed egzekucją i patrzyli, jak dopalam tego papierosa, o którym myślałem, że może być moim ostatnim. W końcu i oni poszli, ale jeden wrócił z papierosem dla mnie. Pokazał coś związanego z jedzeniem, na co wyciągnąłem to co miałem – muesli i dżem. Nie, nie, pyta, czy jestem głodny. No, w sumie trochę tak… Obrywanie drewnianą pałą wzmaga we mnie apetyt. Ostatni posiłek skazańca? Wrócił po dwóch minutach z talerzykiem na którym znajdował się ryż z muszelkami (w środku wciąż mięsko). I tak sobie jadłem, i uczyliśmy się słów – ja go po angielsku, on mnie po portugalsku. Koń, namiot, trawa… Znał jakąś garstkę słownictwa: yellow, blue, green… Ale to było trochę mało na poważną rozmowę o życiu. Jak tylko zjadłem, zaczął żebrać. Por favor, por favor, dwoje małych dzieci, por favor. Dałem 3 euro, które miałem w monetach. Przy sobie miałem jeszcze 35, ale nie dam nic więcej, bo jak pokażę, gdzie mam saszetkę, to koniec zabawy. No i tak to trwało z 5 minut – on por favor, i że jak nie mam to żebym poszedł do banku (no chyba kogoś pogięło). A ja – że naprawdę nie mam, że autostop, spanie w namiocie itd. Ktoś musiał się w końcu ugiąć. Tym razem wygrałem. Poszedł w końcu do siebie. Koniec aktu pierwszego. To była ta lepsza część. Teraz opcja pierwsza: próbuję wyśliznąć się i zanieść laptopa, pieniądze, aparat, dokumenty i klisze do McDonalda, i wziąć je stamtąd rano. Ale byłem jasno ubrany, a oni siedzieli przy kuchni 50 m dalej. Pozostała więc opcja druga: laptop pod namiot, a dokumenty i pieniądze w bieliznę. I lulać. W imię Boże. Noc minęła spokojnie, mimo porywistego wiatru, który czasem sprawiał wrażenie, że ktoś naciska na namiot – spałem dobrze. Zgodnie z przewidywaniami, skoro siedzieli do późna, to rano jeszcze spali. Złożyłem namiot, zaryzykowałem jeszcze zdjęcie ich baraków (wozy! konie! kto widział dzisiaj takich cyganów? U nas wożą się mercedesami) i gdy byłem już prawie gotowy się zawinąć… Popełniłem swój ostatni błąd. Podszedłem trochę bliżej, by zrobić zdjęcie bliżej obozu. Psy zaczęły znowu szczekać. Niech mnie szlag, nie miałem do tych futrzaków szczęścia. – Amigo! Amigo! Ech. Darł się za głośno, bym udawał, że go nie słyszę. Zebrałem wszystko i podszedłem. Leżał na kocu ze swoją… Kobietą… Żoną… Siostrą… Nie wiem, jak to dokładnie u nich działa. No i znowu por favor i por favor, do znudzenia. I że 5 euro za ten cudny nocleg w hotelu Pod Końskim Gównem. A ja do znudzenia że autostop i namiot i nie mam pieniędzy. Po kilku minutach jednak jego cierpliwość się skończyła. Powiedział coś do kobiety, która wstała, podeszła do stołu na którym leżał koszyk, i wyciągnęła z niego rewolwer. A więc negocjacje wchodzą na nowy poziom. A on ma wszystkie argumenty, tak na oko co najmniej sześć w magazynku. Wycelował i spytał: „No money?” Stałem i patrzyłem. Z braku lepszego rozwiązania przestałem mówić i patrzyliśmy się sobie w oczy przez około minutę. Czasem coś powiedział on, czasem jego kobieta. Ale nie rozmawiam z ludźmi, którzy celują do mnie z pistoletu. A w Maroko zdążyłem się nauczyć, że nie ma nic lepszego na kłótnie, niż popatrzeć komuś w oczy i milczeć. Minęły dwie wieczności, czyli około minuty. Nie jestem pewien, dlaczego – czy nie wytrzymał swojej roli westernowego twardziela, czy pomyślał, że zaniemówiłem ze strachu – ale stała się rzecz dziwna. Rzucił mi pistolet pod nogi. Popatrzyłem na niego, jak można się domyśleć, trochę zdziwiony. Co to ma być, pojedynek? Do południa jeszcze daleko. Bardzo powoli, patrząc na niego, podniosłem sześciostrzałowca i sprawdziłem środek – nie było naboi. (Pamiętacie tą scenę z „Monty Pythona i Świętego Graala”, gdy Gawain mówi: „Ty cholerny Szkocie, przez ciebie prawie zapaskudziłem zbroję!”?). Odrzuciłem go i odwróciłem się. Na początku szedłem powoli (bo wiadomo, że jak coś biegnie, to należy to widocznie gonić), a cygan mówił wciąż „amigo! amigo!”. Gdy doszedłem jednak do pierwszych krzaków – spieprzałem ile sił w nogach. Epilog. Zapytałem pierwszego spotkanego chłopaka, gdzie jest supermarket. Ale gdy już udało mi się go zatrzymać, to opowiedziałem mu już wszystko. Dostałem papierosa na uspokojenie. Niech go wszyscy święci błogosławią.

Potem wszedłem do McDonalda i odbyłem taki oto dialog z chłopaki za kasą.

• Czy wiecie, że tu zaraz obok są cyganie?

• Taaak! – odpowiedział zadowolony, jakby to była jakaś lokalna atrakcja.

• Aha. Bo właśnie grozili mi rewolwerem.

• Taaaak? – znowu wesoła reakcja, jakbym opowiedział, jak skakałem na bungee.

• Tak. Więc jakbyście widzieli tutaj kogoś takiego jak ja… Wiesz, z namiotem i wielkim plecakiem… To może powiedzcie mu o tym? Bo ta informacja może mu uratować życie.

• Jasne, jasne – powiedział, jakbym skomplementował mu fryzurę.

Dziwny kraj, ta Portugalia.

Czy określił Pan czas dokąd zamierza Pan kontynuować swoje podróże?

W pytaniu jest chyba zawarta sugestia, że kiedyś muszę skończyć. Otóż nie, wcale nie muszę. Zakładając, że uda mi się rzucić jedzenie w fastfoodach, i że nie zrobię niczego wyjątkowo głupiego (i będę miał odrobinę szczęścia przy robieniu tylko trochę głupich rzeczy), zostało mi jeszcze około 50 zim. Trochę gubię się w liczbie krajów do których zawitałem, ale ostatnim razem gdy liczyłem było ich 36. Czyli pozostaje mi około 160 do zobaczenia. Oznacza to, że jestem w stanie zobaczyć cały świat odwiedzając zaledwie 3 nowe kraje rocznie. Ale narzucę sobie na pewno wyższe tempo, w razie gdybym stał się ramolem na starość, albo doszedł do wniosku, że nie lubię ludzi i zaszył się w lesie za krzakiem.

Jakie kierunki w najbliższym czasie Pana interesują?

Z takich nudnych, to nie byłem jeszcze w żadnym kraju skandynawskim. Kwestia jest otwarta, bo musimy obgadać to z dziewczyną która w chwili, gdy to piszę wciąz jest w Chinach. Z dyskutowanych opcji rozmawialiśmy o Islandii lub RPA połączone ze Suazi i Lesotho, może Madagaskar. Chciałbym pojechać też Koleją Transsyberyjską. Tak na dobrą sprawę dopiero się rozkręcam.

Czy wzoruje się Pan na którymś ze znanych podróżników? Np. Cejrowski, Halik?

Z Cejrowskim mi trochę nie po drodze światopoglądowo, ale ma niezłe historie. Na Haliku z kolei chętnie się wzoruję, ale nie jako podróżnik, tylko w formacie pisania. Chodzi o to, że niektóre książki opisywał jako zbiór historii, a nie całą podróż opisaną dzień po dniu od A do Z, co potrafi być męczące. Ja też napiszę książkę – materiał powstaje cały czas – ale powoli, bo jestem wymagający wobec siebie i nie chcę wydawać czegoś co byłoby średnie, czy nawet tylko dobre. Zresztą co tu gadać o Haliku, gość był wszędzie, miał historie nie z tej ziemi, pewnie nigdy takich mieć nie będę. Ale spróbuję. Za to bardzo cenię Jacka Pałkiewicza, największego żyjącego polskiego podróżnika, o którym jakoś nikt nie słyszał. Żyjące skrzyżowanie Indiany Jonesa z Clintem Eastwoodem – to lubię.

Czym Pan zajmuje się na co dzień?

W sensie zawodu? Napadam na kierowców, którzy mi się zatrzymują, i ich okradam. Nie, niestety, nie jest to tak barwne. Jestem lektorem angielskiego, skończyłem filologię angielską na UJ, przeprowadziłem się z Krakowa do Warszawy. Praca jest nieschematyczna, każda grupa w korporacjach wymaga czegoś trochę innego, ale dzięki temu się nie nudzę – pracujemy na najciekawszych artykułach i nagraniach, które znajdę. Oprócz tego ćwiczę, czytam absurdalne ilości książek w ramach doedukowywania się, oglądam jeszcze bardziej absurdalne liczby klasycznych filmów, oraz słucham absolutnie absurdalnych ilości nowych płyt. Zwiedzam też masowo muzea (obecnie 1-2 dziennie), których w Warszawie nie brakuje. Zaowocuje to napisaniem Antyprzeowdnika na blog Świat Bez Końca.

Ile przeciętnie trwają Pana podróże?

Nie wiem, jak odpowiedzieć. To zależy od definicji podróży. Spędziłem nie tak dawno tydzień w Budapeszcie, zwiedzając ze znajomą kilkadziesiąt miejsc (no siema Berenika). I to nie była podróż. Ale innym razem byłem w tym samym mieście też tydzień, ale nigdy nie wiedziałem gdzie śpię, poznawałem przypadkowych ludzi, było dużo zwrotów akcji i parę śmiesznych zdarzeń. I to już byla podróż. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem tak naprawdę, ale to ciekawe – to samo miasto, ta sama odległość, ten sam czas – a jedno było wycieczką, a drugie wyprawą. W każdym razie – to co mogę ująć jako podróż trwa najkrócej około tygodnia, a najdłużej do dwóch miesięcy – jak dotąd.

Który kraj najbardziej się Panu podoba?

Siedzę i myślę, myślę i siedzę. Dużo łatwiej byłoby odpowiedzieć, których krajów nie polubiłem. Bez zastanowienia powiedziałbym Monako, Hiszpania, Chorwacja, Macedonia. Jakby przyjąć "piękno" jako koncentrację krajobrazów, mógłbym powiedzieć, że Szwajcaria, albo Republika Athos. Przykro mi – pytanie jest zbyt ogólne, bym mógł odpowiedzieć.

Jakie miejsce urzekło Pana na zawsze?

Dużo było takich miejsc. Zostawiłem kawał serca w Budapeszcie. Mam masę sympatii do Pragi, a moje nerwy zostały w Kijowie. Ale jednak po głowie ciągle kołuje mi Rheinfall. Dlatego też pozwolę sobie zacytować z bloga:

Tego samego dnia dotarłem jeszcze do Rheinfall…

Największy wodospad Europy. Znajduje się wciąż w Szwajcarii, pod granicą niemiecką, i skradł już niejedno serce. Ostatni kierowca – starszy pan – podpowiedział mi, że wejście jest płatne… Chyba, że przejdziesz tyłem zamku na drugą stronę. I faktycznie, ta prosta rada uratowała moją kieszeń przed szwajcarskimi cenami. Pojechałem w to miejsce, ponieważ zainspirowało ono angielskiego romantyka – Williama Turnera – do namalowania obrazu, który przemawia do głębi mnie jak żaden inny na świecie. Obszedłem więc wodospad, nabierając po drodze do butelki wody z Renu (nie, nie na pamiątkę – zwyczajnie chciało mi się pić), doszedłem w odpowiednie miejsce, odwróciłem się… I zaniemówiłem. Żadne zdjęcia nie oddają wspaniałości tego miejsca. Gdy przeglądałem galerie w Internecie przed wyjazdem, nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Obawiam się, że tak samo moje zdjęcia nie mają szans na zerwania komukolwiek czapki z głowy w porównaniu co cudowności, która rozpostarła się przede mną. Setki metrów sześciennych czystej wody spadało z wysokich grani prosto w moją stronę. To miejsce posiada majestat wydarzenia historycznego, które dzieje się przez cały czas od tysięcy lat – i nie może się skończyć. Nad wodami kołował ptak drapieżny – pewnie jastrząb. I po raz pierwszy poczułem to, pomyślałem – tak, po to właśnie jechałem. To jest mój moment perfekcji, którego szukałem, nie wiedząc o tym. I przez chwilę nie istniało nic poza mną i nim. Nawet milion turystów naokoło, ani ten bachorek który wydzierał się z racji bycia bachorkiem, ani pan nawołujący do zakupu lodów po trylion franków sztuka. Na szczęście wyświadczyli mi tę przysługę i na kilka chwil znikli z mojego umysłu bym mógł przeżyć tę pełnię. A może to ja znikłem. Co za różnica. Najważniejsze, że nasze plany egzystencji były wyraźnie rozdzielone.

To usłyszeliśmy od człowieka który pomyślał pojadę na Saharę… Autostopem…. A potem pojechał…

Więcej o podróżach Pana Sebastiana możemy na jego blogu : http://swiatbezkonca.xaa.pl/

oraz na fanpage: https://www.facebook.com/swiatbezkonca

(Tomasz)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(2)

zofiazofia

4 3

cudownie musi być (po powrocie :D ) gdy sie beztrosko wyjdzie z plecakiem mowiac w domu ze ide na południe :D i wracać po misiącu z bagazem doświadczeń i niezapomnianych historii. za 40 lat opowiadac wnukom że dziadek poszedł pieszo do afryki, chcialy go zjesc hieny, a przy sfinksie uciąć glowe :D

09:25, 15.10.2016
Odpowiedzi:0
Odpowiedz

JachimJachim

1 4

taa... a Świstak siedzi i zawija.....
zapewne w wielu miejscach Pani Zofia bywała...

22:12, 19.10.2016
Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%